26 listopada 2014

Każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku, czyli z prologiem czy bez prologu.






Choć nie posuwałabym się w opiniach tak daleko, jak Boromir, niewątpliwie coś jest na rzeczy. Dlatego, kontynuując temat niefortunnych zabiegów pleniących się w internetowej literaturze amatorskiej, dziś biorę się za bary z prologiem. Problem wyraźnie widać na przykładzie blogowych opek – prolog jest ich równie charakterystycznym elementem, co fikuśny szablon i zakładka ze szczegółowymi metryczkami bohaterów, a pominięcie tej części utworu to jeden z bardziej awangardowych zabiegów w arsenale początkujących pisaków i aŁtorek.

Już na wstępie zaznaczę – żeby nikt mnie nie posądzał o irracjonalną niechęć, brak obiektywizmu i hodowanie wszy w pępku – że z prologiem jako takim nie mam problemu. Nie palę rytualnie książek odeń się zaczynających, nie ewakuuję się automatycznie z blogów, których autor wybrał taki sposób wprowadzenia czytelników w wykreowany przez siebie świat. Nie uważam, że prolog jest w jakikolwiek sposób gorszy od epilogu, apologu, dekalogu czy monologu. Sądzę jednak, że – jak żaden inny element utworu literackiego – prolog się zeszmacił, odkąd zaczął brylować w blogosferze. I chyba nie jestem w tym przekonaniu odosobniona. W licznych katalogowych regulaminach jak mantra przewija się fraza: „x postów/notek/rozdziałów, nie licząc prologu”. Tak jakby nie był on integralną częścią publikowanego utworu.

Bo nie jest. Od dłuższego czasu prolog w blogowym opku nie spełnia swojej podstawowej funkcji – i z tym problemem mam zamiar się rozprawić.



A przynajmniej jak pisać prologi. Najpierw jednak musimy ustalić czym one są i do czego służą.

Sprawa wydaje się oczywiście oczywista – prolog to wyodrębniony element utworu literackiego, umieszczony przed zasadniczą częścią tekstu, na którą to składają się rozdziały.

 Spotkałam się z kilkoma różnymi  klasyfikacjami prologów. W zasadzie co artykuł to nowy podział, dlatego i ja zaproponuję własny. Według mnie można wskazać 3 typy wstępniaczka, w zależności od mianownika decydującego o wyjęciu tego fragmentu niejako przed nawias głównej narracji – wyróżnikami bywa czas akcji, punkt widzenia narratora lub charakter tekstu. Należy od razu zaznaczyć, że typy te niejednokrotnie się zazębiają, więc całkiem prawdopodobne jest natknięcie się na prolog, będący fragmentem fikcyjnej kroniki spisanej po latach przez jednego z pobocznych bohaterów powieści – taki prologowy hattrick.

Moja znajomość beletrystyki sugeruje, że najpowszechniej stosowany jest wyróżnik czasu. W tym wypadku prolog może rozgrywać się tuż przed zasadniczą akcją, jak w większości powieści kryminalnych, które otwiera scena morderstwa, albo tysiąclecia wcześniej, jak w Siewcy Wiatru Kossakowskiej. Ale przeszłość nie jest wyłączną domeną prologów, równie dobrze mogą one sięgać do wydarzeń rozgrywających się w przyszłości. Czytelnik Imienia róży spotyka jednego z bohaterów – Adso – u schyłku życia, a dopiero później poznaje tajemnicze wypadki w klasztorze, których świadkiem zakonnik był u progu duchowej kariery. Z kolei pierwsze spotkanie z protagonistką Kontroli Suworowa to scena typowo wykorzystywana jako moment kulminacyjny powieści, czy nawet jej epilog – egzekucja głównej postaci. Bez względu na to, w jakie miejsce na osi wydarzeń skacze prolog, jego celem w tym wypadku jest zaakcentowanie zmiany, która zaszła w bohaterach i świecie przedstawionym w międzyczasie.

Kolejnym popularnym wyróżnikiem prologu jest wprowadzenie innego niż w reszcie utworu punktu widzenia narratora. Sprawa jest dość oczywista, gdy cała historia opowiedziana jest w ten sam sposób – nie istotne, czy narracja jest pierwszo- czy trzecioosobowa i jaki jest stopień wiedzy narratora o świecie przedstawionym. W wypadku opka pisanego w pierwszej osobie, w prologu może występować trzecioosobowy narrator wszechwiedzący i odwrotnie – narracja prowadzona przez jednego z uczestników wydarzeń może otwierać opowieść narratora-obserwatora. A co, kiedy narracja śledzi na przestrzeni całej historii kilka punktów widzenia? Ano wtedy można pójść w ślady George'a R. R. Martina i akcję prologu ukazać oczami postaci spoza kręgu głównych bohaterów. Ten typ prologu jest szczególnie użyteczny, gdy musimy czytelnika zaznajomić z informacjami, o których protagonista nie może wiedzieć na tym etapie rozwoju wydarzeń. To świetna metoda na zbudowanie literackiej bomby z opóźnionym zapłonem i sprawienie, że czytelnik będzie gryzł palce w oczekiwaniu na wielki wybuch.


Są wreszcie prologi, które od pozostałego tekstu różnią się charakterem i celem – o ile w powieści jako takiej pierwsze skrzypce gra zwykle fabuła, taki prolog skupia się na wyłożeniu czytelnikowi meandrów świata przedstawionego i naszkicowania tła dla późniejszej akcji. Nieraz prolog tego typu przybiera formę kroniki, legendy, pseudonaukowego traktatu, listu, raportu czy innego fikcyjnego dokumentu, ale równie dobrze może to być scenka rodzajowa, demonstrująca istotny fakt, na którym opiera się funkcjonowanie danego świata albo leniwie snująca się narracja, bogata w opisy. Taki prolog ma sens, jeśli świat powieści różni się od znanych czytelnikom realiów na tyle, że bez wstępnych informacji nie byliby oni w stanie się w nim odnaleźć – jest typowy dla oldskulowych utworów fantasy czy science-fiction, ale dość często spotyka się go również w powieściach historycznych czy podróżniczych. Trudność w jego napisaniu polega przede wszystkim na konieczności balansowania między przekazaniem czytelnikowi niezbędnej wiedzy, a wywołaniem u niego ataku narkolepsji.

Funkcje prologu to też nie wiedza tajemna, do której dopuszczani są wyłącznie nieliczni wybrańcy. Każdy autor wie, że ten fragment tekstu ma wprowadzić klimat opowieści, zarysować realia i przede wszystkim utwierdzić czytelnika w przekonaniu, że warto poświęcić czas na poznanie reszty historii.

Gdzie tkwi diabeł?, pytacie. Sama nie wiem. Tak wyłożona teoria prologu wydaje się prosta niczym budowa cepa, ale musi to być złudne wrażenie. Nie umiem bowiem inaczej wytłumaczyć fenomenu blogowych wyrobów prologopodobnych – tworów uparcie nazywanych prologami, choć ewidentnie nie spełniają powyższych założeń. Na tę bolączkę istnieje jedno lekarstwo: czas wreszcie jasno powiedzieć, co prologiem nie jest.



Prologiem nie jest kwit z pralni.

Jeśli ktoś wam mówi, że rozmiar nie ma znaczenia... to w zasadzie ma rację, chyba że jej nie ma. Objętość tekstu nigdy nie jest głównym kryterium kwalifikującym go jako prolog, rozdział pierwszy czy pisarską porażkę. Zwykle prolog jest krótszy od właściwych rozdziałów, ale równie dobrze może być z nimi gabarytowo porównywalny – np. prolog Pieśni o Arbonne Guya Gavriela Kaya ma długość mniej więcej 2/3 rozdziału pierwszego. O dłuższym od typowego dla danej książki rozdziału, przyznam szczerze, nie słyszałam. Ale tekst, który zmieściłby się na pudełku od zapałek, prologiem zapewne nie będzie, ponieważ nie spełni podstawowych założeń omówionych powyżej. Zwyczajnie jest zbyt krótki, by zawierać treści o choćby szczątkowym znaczeniu dla dalszego rozwoju wypadków, których nie dałoby się upchnąć w kilku akapitach strategicznie rozmieszczonych w początkowych rozdziałach. A skoro tak, to jest bezwartościowym śmieciem, literackim odpadem, którego należy się pozbyć.

Prologiem nie jest blurb.

Blurb to nic innego jak swojska zajawka, ale że nie cierpię tego słowa zamierzam w dalszej części bezcześcić mowę ojczystą wrażym anglicyzmem. W blogowej rzeczywistości to reklama, którą autor umieszcza w katalogu opek lub spamuje na blogach konkurencji, doprowadzając współ-grafomanów do ataków apopleksji lub zakładania spamowników. W rzeczywistości, do której wszyscy aspirujemy, tj. w realiach literatury drukowanej, jest to krótki opis, umieszczany zwykle na tylnej okładce książki, a mający na celu pomoc w szybkiej ocenie jej zawartości. Blurb wskazuje gatunek utworu, jego tematykę, czasem grubymi liniami szkicuje świat przedstawiony i pierwszoplanowych bohaterów, niekiedy znów streszcza punkt wyjścia opowieści. Umieszczenie go na blogu w pierwszym poście nie jest zbrodnią – to rozsądne poinformować potencjalnych czytelników z jaką historią mają do czynienia, choć prawdopodobnie ta informacja będzie lepiej wyeksponowana w zakładce o blogu. Ale nazywanie blurbu prologiem obnaża nieznajomość znaczenia terminów, których autor używa – cechę niefortunną u osoby pragnącej oczarować innych talentem w posługiwaniu się słowami.

Prologiem nie jest wiersz, piosenka, tajemnicza wyliczanka ani mroczna przepowiednia.

Choćby i autorem któregokolwiek z powyższych był sam pisak. O sytuacjach, w których twórcą rzeczonych tekstów jest ktoś inny, nawet nie wspomnę, bo nie zamierzam obrażać waszej inteligencji, tłumacząc różnicę między cytatem wprowadzającym a treścią samego utworu. Te teksty pozostają wierszami, piosenkami tudzież tajemniczymi przepowiedniami i nie zmienia tego fakt, że są wklejone na dobry początek, ani że zawierają one myśl przewodnią przyświecającą temu konkretnemu dziełu. Rozumiem, że bywają na tyle znaczące, że nie da się bez nich obejść i na tyle odrębne – lub po prostu długie – że nie sposób umieścić ich na początku rozdziału pierwszego, a w zakładkę o blogu nie da się wcisnąć wszystkiego. Jeśli taki utworek potrzebuje oddzielnego postu – spoko, wklejcie i opatrzcie ten post tytułem utworka. Albo nazwijcie go motto, co jest określeniem dużo bliższym funkcji spełnianej przez taki twór niż prolog. Albo zamiast tytułu wstawcie gwiazdkę lub trzy – gwiazdki są zawsze na miejscu.

A teraz czas na to, po co tak naprawdę tu przyszliście - pełen światłych i absolutnie przełomowych wskazówek poradnik JAK NAPISAĆ DOBRY PROLOG.




 Receptura nie jest długa czy skomplikowana, ale do jej prawidłowego zastosowania potrzebne jest trzeźwe spojrzenie na własny utwór, więc to przedsięwzięcie obarczone pewnymi trudnościami  wszak każdy rasowy grafoman darzy swe literackie dzieciątko miłością ślepą i bezkrytyczną. Gwarantuję jednak, że efekt końcowy wart jest wysiłku.  



Czy na pewno ta literacka puszka Pandory jest ci niezbędna do szczęścia?

Wierz mi, że w 9 przypadkach na 10 odpowiedź brzmi: NIE. Moim zdaniem tu właśnie tkwi źródło mizernego poziomu blogowych prologów – większość opek doskonale by się bez nich obyła, ale są pisane na siłę, bo tak się robi. I to jest fundamentalny błąd w ocenie sytuacji. Jeżeli waszemu opowiadaniu niczego nie brakuje po wyeliminowaniu prologu, to niezawodny znak, że należy się go czym prędzej pozbyć, bo jest złośliwą naroślą na zdrowej tkance utworu. Nie ma nic gorszego dla opka, niż poprzedzenie go prologiem, który spokojnie można pominąć – nic w takiej sytuacji nie powstrzyma czytelnika przed zignorowaniem całej historii. A przecież prolog ma do niej zachęcać.

Jeśli jednak uznasz, że potrzebujesz prologu, czas na pytanie drugie: do czego?

Do stworzenia atmosfery? Zainteresowania czytelnika? NIE. Oczywiście dobry prolog robi te rzeczy – mimochodem. Nigdy nie są to jednak jego główne cele. Prolog jest potrzebny jedynie w sytuacji, gdy zachodzi następująca kombinacja okoliczności: istnieją informacje nieodzowne dla czytelnika, których nie sposób przemycić inną drogą. Prolog musi być istotny z punktu widzenia zawartej w nim treści, bo inaczej staje się pisarską wydmuszką, którą można z czystym sumieniem olać – a wtedy patrz punkt pierwszy. Błędem jest też zakładanie, że dalszy rozwój wypadków nada prologowi znaczenia i ciężaru gatunkowego. To działa dokładnie na odwrót. Przekonanie o wartości prologu nie wynika z opka właściwego, ale jakość prologu świadczy o jakości następujących po nim rozdziałów.

Jeśli jednak prolog jest Ci niezbędny i wiesz, do czego ma ci posłużyć, to łap za klawiaturę i pisz. Nikt nie obiecywał, że droga do literackiej maestrii będzie prosta i usłana różami.



PS  Wiem, że Boromir mówi o innym prologu niż ja, ale one simply does not pass an oppotunity to use a Boromir Meme.