Choć
nie posuwałabym się w opiniach tak daleko, jak Boromir,
niewątpliwie coś jest na rzeczy. Dlatego, kontynuując temat
niefortunnych zabiegów pleniących się w internetowej literaturze
amatorskiej, dziś biorę się za bary z prologiem. Problem
wyraźnie widać na przykładzie blogowych opek – prolog jest
ich równie charakterystycznym elementem, co fikuśny szablon
i zakładka ze szczegółowymi metryczkami bohaterów, a pominięcie
tej części utworu to jeden z bardziej awangardowych zabiegów w
arsenale początkujących pisaków i aŁtorek.
Już na wstępie zaznaczę – żeby nikt mnie nie posądzał o
irracjonalną niechęć, brak obiektywizmu i hodowanie wszy w pępku
– że z prologiem jako takim nie mam problemu. Nie palę
rytualnie książek odeń się zaczynających, nie ewakuuję się
automatycznie z blogów, których autor wybrał taki sposób
wprowadzenia czytelników w wykreowany przez siebie świat. Nie
uważam, że prolog jest w jakikolwiek sposób gorszy od epilogu,
apologu, dekalogu czy monologu. Sądzę jednak, że – jak żaden inny element
utworu literackiego – prolog się zeszmacił, odkąd zaczął
brylować w blogosferze. I chyba nie jestem w tym przekonaniu
odosobniona. W licznych katalogowych regulaminach jak mantra
przewija się fraza: „x postów/notek/rozdziałów, nie licząc
prologu”. Tak jakby nie był on integralną częścią
publikowanego utworu.
Bo nie jest. Od dłuższego czasu prolog w blogowym opku nie spełnia
swojej podstawowej funkcji – i z tym problemem mam zamiar się
rozprawić.
A przynajmniej jak pisać prologi. Najpierw jednak musimy
ustalić czym one są i do czego służą.
Sprawa wydaje się oczywiście oczywista – prolog to
wyodrębniony element utworu literackiego, umieszczony przed zasadniczą częścią tekstu, na którą to składają się rozdziały.
Spotkałam się z kilkoma różnymi klasyfikacjami prologów. W zasadzie co artykuł to nowy podział, dlatego i ja
zaproponuję własny. Według mnie można wskazać 3 typy
wstępniaczka, w zależności od mianownika decydującego o wyjęciu
tego fragmentu niejako przed nawias głównej narracji –
wyróżnikami bywa czas akcji, punkt widzenia narratora lub charakter
tekstu. Należy od razu zaznaczyć, że typy te niejednokrotnie
się zazębiają, więc całkiem prawdopodobne jest natknięcie
się na prolog, będący fragmentem fikcyjnej kroniki spisanej po
latach przez jednego z pobocznych bohaterów powieści – taki
prologowy hattrick.
Moja znajomość beletrystyki sugeruje, że najpowszechniej
stosowany jest wyróżnik czasu. W tym wypadku prolog może rozgrywać
się tuż przed zasadniczą akcją, jak w większości powieści
kryminalnych, które otwiera scena morderstwa, albo tysiąclecia
wcześniej, jak w Siewcy Wiatru Kossakowskiej. Ale
przeszłość nie jest wyłączną domeną prologów, równie dobrze
mogą one sięgać do wydarzeń rozgrywających się w przyszłości.
Czytelnik Imienia róży spotyka jednego z bohaterów – Adso
– u schyłku życia, a dopiero później poznaje tajemnicze wypadki
w klasztorze, których świadkiem zakonnik był u progu duchowej
kariery. Z kolei pierwsze spotkanie z protagonistką Kontroli
Suworowa to scena typowo wykorzystywana jako moment kulminacyjny
powieści, czy nawet jej epilog – egzekucja głównej postaci. Bez
względu na to, w jakie miejsce na osi wydarzeń skacze prolog, jego
celem w tym wypadku jest zaakcentowanie zmiany, która zaszła
w bohaterach i świecie przedstawionym w międzyczasie.
Kolejnym popularnym wyróżnikiem prologu jest wprowadzenie innego
niż w reszcie utworu punktu widzenia narratora. Sprawa jest dość
oczywista, gdy cała historia opowiedziana jest w ten sam sposób –
nie istotne, czy narracja jest pierwszo- czy trzecioosobowa i jaki
jest stopień wiedzy narratora o świecie przedstawionym. W wypadku
opka pisanego w pierwszej osobie, w prologu może występować
trzecioosobowy narrator wszechwiedzący i odwrotnie – narracja
prowadzona przez jednego z uczestników wydarzeń może otwierać
opowieść narratora-obserwatora. A co, kiedy narracja śledzi na
przestrzeni całej historii kilka punktów widzenia? Ano wtedy można
pójść w ślady George'a R. R. Martina i akcję prologu ukazać
oczami postaci spoza kręgu głównych bohaterów. Ten typ prologu
jest szczególnie użyteczny, gdy musimy czytelnika zaznajomić z
informacjami, o których protagonista nie może wiedzieć na tym
etapie rozwoju wydarzeń. To świetna metoda na zbudowanie
literackiej bomby z opóźnionym zapłonem i sprawienie, że
czytelnik będzie gryzł palce w oczekiwaniu na wielki wybuch.
Są wreszcie prologi, które od pozostałego tekstu różnią się
charakterem i celem – o ile w powieści jako takiej pierwsze
skrzypce gra zwykle fabuła,
taki prolog skupia się na wyłożeniu czytelnikowi
meandrów świata przedstawionego i naszkicowania tła dla
późniejszej akcji. Nieraz prolog tego typu przybiera formę
kroniki, legendy, pseudonaukowego traktatu, listu, raportu czy innego
fikcyjnego dokumentu, ale równie dobrze może to być scenka
rodzajowa, demonstrująca istotny fakt, na którym opiera się
funkcjonowanie danego świata albo leniwie snująca się narracja,
bogata w opisy. Taki prolog ma sens, jeśli świat powieści różni
się od znanych czytelnikom realiów na tyle, że bez wstępnych
informacji nie byliby oni w stanie się w nim odnaleźć – jest
typowy dla oldskulowych utworów fantasy czy science-fiction, ale dość często spotyka się go również w powieściach
historycznych czy podróżniczych. Trudność w jego napisaniu polega
przede wszystkim na konieczności balansowania między przekazaniem
czytelnikowi niezbędnej wiedzy, a wywołaniem u niego ataku
narkolepsji.
Funkcje prologu to też nie wiedza tajemna, do której dopuszczani są
wyłącznie nieliczni wybrańcy. Każdy autor wie, że ten
fragment tekstu ma wprowadzić klimat opowieści, zarysować realia i
przede wszystkim utwierdzić czytelnika w przekonaniu, że warto
poświęcić czas na poznanie reszty historii.
Gdzie tkwi diabeł?, pytacie. Sama nie wiem. Tak wyłożona
teoria prologu wydaje się prosta niczym budowa cepa, ale musi to być
złudne wrażenie. Nie umiem bowiem inaczej wytłumaczyć fenomenu
blogowych wyrobów prologopodobnych – tworów uparcie
nazywanych prologami, choć ewidentnie nie spełniają powyższych
założeń. Na tę bolączkę istnieje jedno lekarstwo: czas
wreszcie jasno powiedzieć, co prologiem nie jest.
Prologiem nie jest kwit z pralni.
Jeśli ktoś wam mówi, że rozmiar nie ma znaczenia... to w zasadzie
ma rację, chyba że jej nie ma. Objętość tekstu nigdy nie jest
głównym kryterium kwalifikującym go jako prolog, rozdział
pierwszy czy pisarską porażkę. Zwykle prolog jest krótszy od
właściwych rozdziałów, ale równie dobrze może być z nimi
gabarytowo porównywalny – np. prolog Pieśni o Arbonne Guya Gavriela Kaya
ma długość mniej więcej 2/3 rozdziału pierwszego. O dłuższym
od typowego dla danej książki rozdziału, przyznam szczerze, nie
słyszałam. Ale tekst, który zmieściłby się na pudełku od
zapałek, prologiem zapewne nie będzie, ponieważ nie spełni
podstawowych założeń omówionych powyżej. Zwyczajnie jest zbyt
krótki, by zawierać treści o choćby szczątkowym znaczeniu dla
dalszego rozwoju wypadków, których nie dałoby się upchnąć w
kilku akapitach strategicznie rozmieszczonych w początkowych
rozdziałach. A skoro tak, to jest bezwartościowym śmieciem,
literackim odpadem, którego należy się pozbyć.
Prologiem nie jest blurb.
Blurb to nic innego jak swojska zajawka, ale że nie cierpię tego słowa zamierzam w dalszej części bezcześcić mowę ojczystą wrażym anglicyzmem. W
blogowej rzeczywistości to reklama, którą autor umieszcza w
katalogu opek lub spamuje na blogach konkurencji, doprowadzając
współ-grafomanów do ataków apopleksji lub zakładania
spamowników. W rzeczywistości, do której wszyscy aspirujemy, tj. w
realiach literatury drukowanej, jest to krótki opis, umieszczany
zwykle na tylnej okładce książki, a mający na celu pomoc w
szybkiej ocenie jej zawartości. Blurb wskazuje gatunek utworu, jego
tematykę, czasem grubymi liniami szkicuje świat przedstawiony i
pierwszoplanowych bohaterów, niekiedy znów streszcza punkt wyjścia
opowieści. Umieszczenie go na blogu w pierwszym poście nie jest
zbrodnią – to rozsądne poinformować potencjalnych czytelników z
jaką historią mają do czynienia, choć prawdopodobnie ta
informacja będzie lepiej wyeksponowana w zakładce o blogu. Ale
nazywanie blurbu prologiem obnaża nieznajomość znaczenia
terminów, których autor używa – cechę niefortunną u osoby
pragnącej oczarować innych talentem w posługiwaniu się słowami.
Prologiem nie jest wiersz, piosenka, tajemnicza wyliczanka ani
mroczna przepowiednia.
Choćby i autorem któregokolwiek z powyższych był sam pisak. O
sytuacjach, w których twórcą rzeczonych tekstów jest ktoś inny,
nawet nie wspomnę, bo nie zamierzam obrażać waszej inteligencji,
tłumacząc różnicę między cytatem wprowadzającym a treścią
samego utworu. Te teksty pozostają wierszami, piosenkami tudzież
tajemniczymi przepowiedniami i nie zmienia tego fakt, że są
wklejone na dobry początek, ani że zawierają one myśl przewodnią
przyświecającą temu konkretnemu dziełu. Rozumiem, że bywają
na tyle znaczące, że nie da się bez nich obejść i na tyle
odrębne – lub po prostu długie – że nie sposób umieścić ich
na początku rozdziału pierwszego, a w zakładkę o blogu nie
da się wcisnąć wszystkiego. Jeśli taki utworek potrzebuje
oddzielnego postu – spoko, wklejcie i opatrzcie ten post tytułem
utworka. Albo nazwijcie go motto, co jest określeniem dużo
bliższym funkcji spełnianej przez taki twór niż prolog. Albo zamiast tytułu wstawcie gwiazdkę lub trzy – gwiazdki są zawsze na
miejscu.
A teraz czas na to, po co tak naprawdę tu przyszliście - pełen światłych i absolutnie przełomowych wskazówek poradnik JAK NAPISAĆ DOBRY PROLOG.
Receptura nie jest długa czy skomplikowana, ale do jej prawidłowego zastosowania potrzebne jest trzeźwe spojrzenie na własny utwór, więc to przedsięwzięcie obarczone pewnymi trudnościami – wszak każdy rasowy grafoman darzy swe literackie dzieciątko miłością ślepą i bezkrytyczną. Gwarantuję jednak, że efekt końcowy wart jest wysiłku.
Receptura nie jest długa czy skomplikowana, ale do jej prawidłowego zastosowania potrzebne jest trzeźwe spojrzenie na własny utwór, więc to przedsięwzięcie obarczone pewnymi trudnościami – wszak każdy rasowy grafoman darzy swe literackie dzieciątko miłością ślepą i bezkrytyczną. Gwarantuję jednak, że efekt końcowy wart jest wysiłku.
Czy na pewno ta
literacka puszka Pandory jest ci niezbędna do szczęścia?
Wierz mi, że w 9
przypadkach na 10 odpowiedź brzmi: NIE. Moim zdaniem tu właśnie
tkwi źródło mizernego poziomu blogowych prologów – większość
opek doskonale by się bez nich obyła, ale są pisane na siłę, bo
tak się robi. I to jest fundamentalny błąd w ocenie sytuacji.
Jeżeli waszemu opowiadaniu niczego nie brakuje po wyeliminowaniu
prologu, to niezawodny znak, że należy się go czym prędzej
pozbyć, bo jest złośliwą naroślą na zdrowej tkance utworu.
Nie ma nic gorszego dla opka, niż poprzedzenie go prologiem, który
spokojnie można pominąć – nic w takiej sytuacji nie powstrzyma
czytelnika przed zignorowaniem całej historii. A przecież prolog ma
do niej zachęcać.
Jeśli jednak
uznasz, że potrzebujesz prologu, czas na pytanie drugie: do czego?
Do stworzenia
atmosfery? Zainteresowania czytelnika? NIE. Oczywiście dobry prolog
robi te rzeczy – mimochodem. Nigdy nie są to jednak jego główne
cele. Prolog jest potrzebny jedynie w sytuacji, gdy zachodzi
następująca kombinacja okoliczności: istnieją informacje
nieodzowne dla czytelnika, których nie sposób przemycić inną
drogą. Prolog musi być istotny z punktu widzenia zawartej w nim
treści, bo inaczej staje się pisarską wydmuszką, którą można z
czystym sumieniem olać – a wtedy patrz punkt pierwszy. Błędem
jest też zakładanie, że dalszy rozwój wypadków nada prologowi
znaczenia i ciężaru gatunkowego. To działa dokładnie na odwrót.
Przekonanie o wartości prologu nie wynika z opka właściwego, ale
jakość prologu świadczy o jakości następujących po nim
rozdziałów.
Jeśli jednak
prolog jest Ci niezbędny i wiesz, do czego ma ci posłużyć, to łap
za klawiaturę i pisz. Nikt nie obiecywał, że droga do
literackiej maestrii będzie prosta i usłana różami.
PS Wiem, że Boromir mówi o innym prologu niż ja, ale one
simply does not pass an oppotunity to use a Boromir Meme.